Meteor po naszemu
Od lat jest liryka Tadeusza Różewicza wielkim osiągnięciem poezji polskiej: spory jej wyznawców dotyczą detali, odchyleń, nigdy istoty rzeczy. To fakt, a przeciw faktom nie ma mocnych. Od lat jest dramaturgia Tadeusza Różewicza wielka nadzieją polskiego teatru i krąg jej wielbicieli nie maleje, nie cichnie. To jest także fakt niesporny. Od lat jest Jerzy Jarocki egzegetą i hermeneutykiem słów mistrza, i to jest także faktem. Każda nowa sztuka Różewicza wzbudza w grupie Laokoona dreszcz. Młodzież teatralna jest aktom przerywanym wierna. I słusznie. Albowiem oryginalny, wciąż poszukujący i eksperymentujący teatr Różewicza przyjął przewrotnie zasady teatru studenckiego i okopał się w tych zasadach. Istotą jest groteska, przedrzeźnianie. Forma jest Królem Ubu, który mówi "grrówno", a forma jest treścią. Makaron krajemy mieczem, zagładę wysiaduje stara kobieta. Czy zagłada przez to mniej prawdziwa, mniej apokaliptyczna? Pisarz Laurenty w "Na czworakach" sporo infantylizuje. Czy jest przez to mniej dorosły, gdy ślini dziewczynę, lub gdy parodiuje motywy faustowskie, biorąc pudla za mefista? ("das also ist des Pudels Kern" - Różewicz lubi wtręty obcojęzyczne). Była "Kartoteka", ale czasy bohaterskie minęły bezpowrotnie. A ordery, jak to ordery, a w muzeum jak to w muzeum. Z cylindra sztukmistrza można dowolnie wyczarowywać tłustego Hermafrodyta, czy chudego Eskulapa, a także sflaczałego kumpla z lat młodych. Zabawa nie jest groźna - może nawet nie jest obowiązująca - zawsze czuwa opiekuńcza Pelasia z talerzem pożywnej zupy, a Pelasia niegłupia, oj, niegłupia, gdy pomstuje na teatr awangardy i powiada zgryźliwie, że "przecie na tym się już wywalił sam Wielki Mistrz Janescu i nieboszczyk pan Witold też się potknął na ty swoi Łoperetce, nie wyszło mu i tyle". W "Na czworakach" jest wiele dygresji, baroku, niewinnych nieprzyzwoitości i skatologii. Ale i Witkacy miewał sporo kiepskich dowcipów. Tyle, że pomniejszała je waga problemowych bebechów.
Jarocki, czyli główna wygrana na teatralnej loterii awangardy, wnosi ład w nieład, prostuje ścieżki i oczyszcza z chwastów, a ludzi ugimnastycznia cieleśnie i duchowo - jestem pełen podziwu. Z pól zdań i pół słów, z myślników i nie domyślników Różewicza, buduje Jarocki zwartą, choć sejsmicznie wstrząsaną całość, nadaje jej kształt pół-opery, najbardziej umownej z widowisk i syntetyzuje ją w finale, jak przystało na akt nieprzerywany. Wyobraźnia Jarockiego stała się różewiczowska - oto potęga dramatopisarza w teatrze nawet wobec monopolistów scenariuszy. Mamy w świeżej pamięci triumf Jarockiego w inscenizacji "Paternoster" Kajzara. Z "Na czworakach" było pewnie więcej pracy, ale przynajmniej rezultat teatralny jest świetny. Jarocki - a wraz z nim Stanisław Radwan i Kazimierz Wiśniak - mają słuszne powody do zadowolenia. I aktorzy, ci otrzaskani z Witkacym, oswojeni z Różewiczem, przystosowani do awangardowych konwencji, jak najżywotniejsze ryby do z wolna fenolowanej wody. Na czele kroczy Zbigniew Zapasiewicz, świetny w charakterystyce psychologicznej i zewnętrznej, zaciekły w demaskowaniu Laurentego - ale właściwie kapitalni, wygibający się akrobatycznie są wszyscy: wyborny Andrzej Szczepkowski (molierowski doktor), zamaszysty Józef Nowak (psi diabeł) i nie zdziwiony niczym Zbigniew Koczanowicz (zardzewiały przyjaciel). Swoje wielkie role mają: Ryszarda Hanin (odmienna niż w drukowanej wersji sztuki, zdemonizowana Pelasia z pejczem w ręku) i Mirosława Krajewska (ślicznie rozebrana). Strip tease paru innych pań jest w dalekim, zawstydzonym zakątku (nie dla nas nowinki zachodnie), okazały akt Tadeusza Bartosika - jak wesołego chińskiego bożka - bawi wielce. Sztuka, moim skromnym zdaniem, trafiła na zbyt dużą scenę, na której jej zawiłe żarty, luźne skojarzenia, elitarna problematyka mogą zbyt rychło stanąć wobec widowni obojętniejącej. Ale może się mylę, może zwyciężą jej niewątpliwe atrakcje. Na premierze prasowej autora wywoływano i oklaskiwano młodo, rytmicznie, gorąco.